piątek, 13 czerwca 2014

"Babadook" Jennifer Kent

Kiedy opuszczałem niemal pustą salę kinową była już północ. Rozpoczął się piątek 13tego a zanim sobie to uświadomiłem czarny kot zdążył przebiec mi drogę. Idealne warunki do rozmyślania nad "Babadook'em". Miałem nawet ochotę zarwać trochę nocy i napisać ten tekst z biegu, ale doszedłem do wniosku że prześpię się z tym a euforia może trochę opadnie. I co? 100% świeżości na RottenTomatoes i 7,7/10 na IMDB nie jest przypadkiem.

"Babadook" to australijski horror Jennifer Kent, oparty na jej krótkim metrażu "Monster" z przed niemal dekady. Film jest pełnometrażowym debiutem reżyserki i powiem szczerze - szczęka opada. Z miejsca zaczynam jej kibicować i mam nadzieję, że zostanie przy gatunku, a obok Jamesa Wanna (który niestety zapowiedział, że kończy z horrorem), Scotta Derricksona i Ti Westa fani kina grozy będą mieć za kogo trzymać kciuki.

Fabuła filmu jest bardzo prosta. Samotna matka, Amelia, zmaga się z wychowaniem lekko zwichrowanego na punkcie straszydeł syna - Samuela. Pewnego dnia czyta mu na dobranoc książeczkę o potworze "Babadooku", po czym chłopak na każdym kroku zaczyna tegoż potwora widzieć. Warto również wspomnieć, że mąż Amelii zginął w wypadku samochodowym wioząc ją do szpitala na poród. Jak w każdym dobrym filmie grozy fabuła jest tylko pretekstem. W tym wypadku Kent porusza problem bólu po stracie bliskiej osoby, psychicznych konsekwencji tym spowodowanych oraz oddziaływania osobistej traumy na osoby najbliższe. Film jest doskonale przemyślany więc nie uświadczymy przypadkowych scen. W historii wszystko ma swoje miejsce i znaczenie a całość jest oczywiście metaforyczna. Reżyserka zdecydowanie ucieka od dosłowności nie tylko w sferze historii ale również gatunku. Pomimo tego, że film określany jest jako horror, w dużej części to misz-masz gatunkowy zahaczający momentami nawet o czarną komedię. Kent nie jest odkrywcza, nie wymyśla nam nowych sposobów brudzenia portek, jednak w godny najwyższego podziwu sposób czerpie od najlepszych.

Pierwsze nazwisko które kołacze w głowie po seansie to Roman Polański. Nawiązania do Trylogii Apartamentowej, zresztą bardzo świadome, pojawiają się w filmie na każdym kroku. Mamy ząb, starszą sąsiadkę, szafę czy wizjer. Samo mieszkanie jest trzecim głównym bohaterem. Wszystko to służy jak najbardziej historii. Dla mnie odczytywanie kolejnych symboli i scen poprzez pryzmat filmów jednego z moich ulubionych reżyserów było czystą przyjemnością. Świetnie sprawdza się również muzyka autorstwa Jeda Kurzela, przywołująca na myśl "Lokatora" Polańskiego.

Głosy o ekspresjonizmie niemieckim także nie są przypadkowe. Tytułowy Babadook porusza się nawet w sposób poklatkowy, charakterystyczny dla tamtego okresu. Sama główna bohaterka wpatrując się jak zahipnotyzowana w telewizor ogląda chociażby takie tytuły jak "Gabinet doktora Caligarii" Roberta Wiene czy "Podróż na księżyc" Melies'a. Pojawią się też nawiązania do "Egzorcysty", które mogą jednak wywoływać lekki uśmiech na twarzy i do nich akurat mógłbym się przyczepić. Rozumiem zamysł, jest on jak najbardziej uzasadniony, jednak można było to troszeczkę inaczej rozegrać.



Wszędzie słychać negatywne głosy odnośnie końcówki filmu i tutaj jestem w pełnej gotowości do obrony. Staram się uniknąć spoilerów więc napisze to tak: wspominałem wyżej o nawiązaniach do Polańskiego. W Trylogii Apartamentowej mieszkanie równało się psychice bohaterów. Tutaj jest tak samo. Czym jest więc piwnica? Co się przechowuję w piwnicy? Przecież największych tragedii życiowych człowiek nie jest w stanie zapomnieć. Nie można się ich wyprzeć i wyrzucić z pamięci. Najważniejsze to nauczyć się z nimi żyć i kontrolować by nie zapanowały nad naszym życiem i relacjami z najbliższymi. Cały film to metafora właśnie takiej walki. Dlatego końcówka wygląda tak a nie inaczej. To jest całkowicie uzasadnione. Również ostatnia scena, kiedy matka z dzieckiem siedzą sobie razem i syn pokazuję sztuczkę. "Zobacz, nie mam nic w ręce...abrakadabra... a teraz mam, tadaam!". Amelia nie mogła prawdziwie pokochać swojego syna ponieważ kojarzył jej się ze stratą męża. Syn nie miał jej nic do zaoferowania (pusta ręka), dopiero później okazało się, że tak na prawdę to właśnie syn jest dla niej jedyną i największą nadzieją na powrót do normalnego i szczęśliwego życia (tadaam! w filmie troszkę kiczowato jest to gołębica, ale wybaczam). Skoro to horror, należało by wspomnieć, czy straszy. Tak, straszy. Jednak najbardziej przerażające są sceny matka-syn, a nie oni-babadook. Swoją drogą aktorzy spisali się na prawdę fenomenalnie. Nie wyczuwam choćby nutki fałszu w ich postaciach.

No i chyba tyle. Jeśli napisał bym więcej, to musiał bym zdradzać fabułę, a na to jeszcze za wcześnie. Na "Babadook'a" warto się wybrać do kina, jeśli jeszcze gdzieś to puszczają. Ja sam złapałem chyba ostatnią projekcję w Multikinie. Na prawdę było warto. Takich filmów grozy życzę sobie jak najwięcej. Inteligentnych, przemyślanych, niegłupich a dodatkowo potrafiących wywołać autentyczną gęsią skórkę. Miejcie oko na Jennifer Kent. Ona nam jeszcze da popalić!

PS. 
Pod koniec filmu jest świetna scena, podsumowująca jego wymowę. Ekran wypełnia ciemna, brązowa ziemia i nieprzyjemna muzyka. Obraz powoli przesuwa się coraz wyżej, "wychodzi" z ziemi i okazuje się, że wyrasta z niej piękna róża. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz