środa, 10 września 2014

Dick na ekranie - "Przez ciemne zwierciadło" Richarda Linklatera

Tak mnie naszło dzisiaj, żeby opowiedzieć wam o filmie nie doskonałym, może nawet nie bardzo dobrym ale niesamowicie dla mnie ważnym. Nie będzie to recenzja ani artykuł, ale takie pogaduchy do poduchy. Posłuchajcie!

Pamiętam to jak dziś. Byłem chyba w pierwszej albo drugiej klasie szkoły średniej. Zepsuł mi się komputer, a że sam nie potrafiłem go naprawić (bo przecież byłem w klasie informatycznej), musiałem czekać, aż ktoś mnie wyręczy. Nie zdawałem sobie sprawy, że będzie trwało to ponad pół roku (!). Na filmy więc musiałem polować w telewizji.  Nie miałem kablówki ani nic z tych rzeczy, zadowolić mnie więc musiały cztery podstawowe, ogólnodostępne  kanały. To wtedy zapoznałem się z cotygodniową ramówką i już wiedziałem, że we wtorki o 23:00 TVP2 emituje wszelakie slashery (mój pierwszy seans "Krzyku" Wesa Cravena ; spece puścili część pierwszą i trzecią, drugiej nie), Polsat w granicach południa raczy widzów tandetnymi filmami młodzieżowymi (ileż ja tego obejrzałem!) a Shwarzenegger na zmianę ze Stallone tłuką mordy nakrapianym zbirom o 20:40 w TVN'owskim Superkinie. Oczywiście średnio mi to wystarczało. Na całe szczęście rodzice postanowili zainwestować w odtwarzacz DVD. Na drugi dzień w szkole pożyczyłem od kolegi zestaw świeżo nagranych płyt DVD , odpaliłem pierwszą z góry i trafiłem na film o tytule "Przez ciemne zwierciadło".



Pewnie bym go od razu wyłączył bo na tej samej płycie był też "Władca Pierścieni", ale tak się akurat złożyło, że moją miłością życia w tamtym okresie była Winona Ryder, której nazwisko widniało w napisach początkowych (obok Roberta Downeya Jr., Keanu Reeves'a i Woody'ego Harrelsona). Film wydał mi się dziwny jak jasna cholera! No bo co to, jakaś nałożona animacja na prawdziwych aktorów, przekombinowana fabuła, której na dobrą sprawę nie czaję, a do tego okazało się, że to na podstawie książki jakiegoś alkoholika i narkomana, posądzanego o schizofrenie (sprawdziłem na lekcji informatyki). Obejrzałem do końca, niezbyt mi się spodobał, wyłączyłem, poszedłem spać. Na drugi dzień, po powrocie ze szkoły, odpaliłem ten sam film ponownie. Coś w nim było, coś mnie do niego przyciągało. W przeciągu tygodnia "Przez ciemne zwierciadło" znałem już na pamięć a do skarbonki wpadały pierwsze złotówki na książkę Philipa K. Dicka.


Zastanawiacie się o czym to w ogóle jest: "Bob Arctor handluje śmiertelnie niebezpiecznym narkotykiem, Substancją A (czyli "agonia", w oryginale D jak "death"). Zadaniem Freda, agenta policji, jest doprowadzenie do aresztowania Arctora. Żeby wtopić się w społeczność narkomanów, Fred przyjmuje coraz większe dawki Substancji A. Ponieważ rozszczepia ona mózg na dwie odrębne, rywalizujące ze sobą części, Fred nie zdaje sobie sprawy, że śledzi samego siebie." Ciężko mi o tym pisać bo wiem, że będę nieobiektywny. Zachwyt na twórczością Dicka jak i tą ekranizacją nie opuszcza mnie ani na moment. Uważam wręcz, że "Przez ciemne zwierciadło" Linklatera pod kilkoma względami przekracza najsłynniejszą ekranizację powieści autora, czyli "Łowcę androidów" Ridleya Scotta.


Nie wszystkie filmy Richarda Linklatera lubię i uważam, że jest to reżyser zarówno produkcji znakomitych jak i kompletnych pomyłek i gniotów. Uwielbiam jego trylogię "Przed wschodem słońca", "Przed zachodem słońca" i Przed północą", uwielbiam "Uczniowską balangę" i "Berniego", ale takiego np. "Slackera" czy "Weaking life" nie cierpię i uważam za pseudointelektualne pierdy dla przemądrzałych hipsterów, a nie pełnoprawne dzieła filmowe. Dlaczego? Jeśli czytacie tego bloga zapewne rozumiecie moje podejście - "jeśli nie jesteś pewny że z tego materiału powinien powstać film, nie rób go". Dziwnym przypadkiem jest jednak "Przez ciemne zwierciadło", ponieważ jest to obraz noszący zdecydowanie więcej cech tych "gniotów" niż tych filmów dobrych, jednak w tym wypadku działa to na jego korzyść. Pamiętacie te "filozoficzne" rozkminy w "Weaking life"? Tam również na obraz żywych aktorów nałożony był filtr itd., momentami sama struktura nawet była podoba.  Porównajcie sobie tamte rozmowy z pogaduszkami przeżartych Substancją A ćpunów. Auto-pastisz? Ja tak to widzę. A działa, za prawdę, znakomicie! Szkoda tylko, że do filmu nie dostała się rozmowa o przemycaniu haszyszu przez granicę. Polecam jako materiał instruktażowy dla dilerów. Ale jest za to kilka innych świetnych momentów. Jak odstraszyć złodziejaszków od obrabowania domu, kiedy wyjechaliśmy? Alarm? Bzdura! Wystarczy zostawić otwarte na oścież drzwi - wtedy pomyślą, ze ktoś jest w środku.


Inna rzecz: pewnie wielu z was czytało w młodości te wszystkie beznadziejne, "głębokie" książki w stylu "Pamiętnik narkomanki" czy "My dzieci z dworca Zoo", które miały przestrzegać przed zażywaniem narkotyków i zobrazować przerażającą wizję narkomanii wśród młodzieży. Powiedzcie szczerze - te książki was zniechęciły czy zachęciły? Bo ja miałem ochotę przy dźwiękach "Station to station" Davida Bowiego skończyć swój żywot "złotym strzałem" z pordzewiałej igły  - bo to przecież takie romantyczne! W "Przez ciemne zwierciadło" już na samym początku pada stwierdzenie "To bzdura, w taki sposób ich tylko zachęcamy!". Jest to praktycznie klucz do odbioru całego filmu. Zwróćcie uwagę, w jakim kierunku idzie fabuła, co się okazuje na końcu, co musi robić Arctor żeby "zwyciężyć". Nie chcę spoilerować i odbierać przyjemności osobom, które jeszcze filmu nie oglądały. Jest on znakomitą odtrutką na banialuki czytane przez nas wszystkich w młodości. Innym poziomem jest oczywiście typowo Dickowska podejrzliwość do najmniejszych elementów rzeczywistości  i nieufność do wszelkich autorytetów, a nawet samego siebie, co kołacze nam w głowach jeszcze długo po napisach końcowych (zilustrowanych genialnym "Black Swan" Thoma Yorke'a). "Paranoją nie jest stwierdzenie <Mój szef spiskuje przeciwko mnie!>, ale <Telefon mojego szefa spiskuje przeciwko mnie!>" - mawiał Dick. W ogóle dobrze było by poczytać chociaż trochę o tym człowieku przed seansem filmu. Jego życie nie odbiegało fabularnie od jego książek. A był to pisarz SF!


W filmie jest też krótkie nawiązanie do jednej z wielu historii opowiadanych w powieści, odnoszących się oczywiście do sytuacji bohaterów. Pewna kobieta, bojąc się jakiejś dziwnie wyglądającej muchy, zawołała sąsiada by tą muchę zabił. Sąsiad przyszedł, trzasnął dłonią w owada siedzącego na ścianie i po robocie. "I już?" - zapytała kobieta. "Tak, ona jest nieszkodliwa.", "Gdybym wiedziała, że jest nieszkodliwa, zabiłabym ją własnoręcznie!".


"Przez ciemne zwierciadło" nie jest filmem doskonałym. Jest w nim sporo dziur, nie opowiada nawet obrazem (co lubię najbardziej). W dużej mierze jest to tylko przeniesienie wybranych fragmentów książki na ekran, ale za to przeniesienie idealne. Cała atmosfera Dickowskiej paranoi, niepokoju i szaleństwa została fantastycznie utrafiona, zdecydowanie lepiej niż w "Łowcy androidów" i to jest dla mnie najsilniejszym punktem ekranizacji Linklatera. Wśród całej masy filmowych adaptacji twórczości Philipa K. Dicka, "Przez ciemne zwierciadło" jest jedyną, która oddaje ducha jego powieści i za to ją kocham. Tak samo film jak i książka to gorzki komedio-dramat, autentyczny śmiech przez łzy. Bawi, owszem, lecz do momentu, kiedy zdajemy sobie sprawę co tutaj tak naprawdę się dzieje.



PS. Tą płytę od kolegi do dzisiaj mam. Nie oddałem!









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz