środa, 26 lutego 2014

"True Detective" - american crime story.



Co łączy Thomasa Ligottie'go, amerykańskiego pisarza grozy, którego proza porównywana jest z dorobkiem Lovecrafta a nawet Kafki, i rumuńskiego filozofa Emila Cioran'a, teoretyka twardego nihilizmu? Odpowiedź brzmi: Nic Pizzolatto - twórca i główny pomysłodawca kryminalnego serialu "True Detective" produkowanego pod sztandarem stacji HBO. Pizzolatto podaje wyżej wymienionych panów jako swoje główne źródła inspiracji, a ich echa pobrzmiewają głośno w kolejnych odcinkach historii. Ale zacznijmy od początku.


- Świat potrzebuje złych ludzi, żeby strzegli ich przed tymi gorszymi.

Fabuła serialu kręci się wokół morderstw mających miejsce w połowie lat 90tych w Luizjanie. Sprawę prowadzą Rustin Cohle i Martin Hart. Dwójka detektywów o całkowicie różnym usposobieniu. Hart - ojciec, mąż, pracę traktuje raczej jako formę zarabiania pieniędzy niż sposób życia, twardo stąpający po ziemi, do pełni brakuje mu tylko pączka w dłoni. Rust - samotny,  praca wydaje się być dla niego sensem, całkowity pesymista, inteligent, filozof - amator. Siedemnaście lat później morderstwa powtarzają się i detektywi wracają wspomnieniami do wydarzeń z 95 roku.
Sama historia nie grzeszy oryginalnością, ale i nie o to chodzi. Widać tutaj podobieństwa z inną antologią (sezon jest zamkniętą historią z własnym uniwersum) - "American Horror Story". Serial grozy upychający w jednym miejscu wszystkie schematy wyrobione latami przez gatunek. To samo z "True Detective". Jest to zabawa ogranymi kliszami, co jednak w żadnym stopniu nie umniejsza przyjemności ze śledzenia kolejnych odcinków. Całą historię obserwujemy jednocześnie w dwóch wymiarach czasowych. Fabuła, jak przystało na pierwszoligowców, jest pretekstem do opowiedzenia czegoś zupełnie innego. Główną osią konfliktu serialu nie jest śledztwo lecz konfrontacja dwóch głównych bohaterów, wyśmienicie wykreowanych i zagranych przez Woody'ego Harrelsona i Matthew McConaughey'a.  Ale to już wszyscy wiedzą. Popatrzmy na inny wymiar tego serialu.

- Spełnienie i dopełnienie. Puste słoje, które czekają na deszcz gówna.

Czego tu nie ma! Kino noir spotyka western a wszystko udekorowane jest nawiązaniami do amerykańskiego kina eksploatacji - i nie tylko! Mamy gang motocyklowy rodem z "Easy Rider" (przykład na to w jak prosty sposób, bez zbędnej gadaniny, nadać status głównemu bohaterowi - i niech ktoś mi powie, że postmodernizm jest bezużyteczny), mamy morderstwo w pierwszym akcie rodem z "Twin Peaks", mamy południowe Stany Zjednoczone, sfotografowane w przepięknie przygnębiający sposób (zadziałała tu podobno taśma 35 milimetrów, co w dzisiejszych serialach kręconych cyfrowo jest rzadkością) a do tego dochodzi przeinterpretowana na nowo figura Sama Spade'a i Philipa Marlowe'a w postaci detektywa Cohle'a.  Częsta narracja z offu (co ma formę typowej zakładki dźwiękowej, ale jest) jeszcze bardziej akcentuje atmosferę czarnego kryminału.  Całość dopełnia fenomenalna (!) ścieżka dźwiękowa. Skoro mamy do czynienia z "secret south" nie mogło się obejść bez alt - country, tak więc w openingu mamy przyjemność wysłuchać utworu The Handsome Family a po drodze spotkamy takie perełki jak trochę zakurzony już dzisiaj, acid-rockowy
13th Floor Elevation.




- Masz w sobie demona, człowieku!


 Jednak wszystkie te kulturowe cytaty nie służą jedynie za materię do intelektualnej masturbacji młodocianych kinomanów. Nie jest to bezmyślne oczko twórców puszczone do wyrobionego widza, lecz sprytny kierunkowskaz. Cohle w swoim mieszkaniu niejednokrotnie przypomina kapitana Willard'a z "Czasu apokalipsy". Na ekranie panuje wtedy cisza. Żadnych rozmów, żadnych myśli. Po co te sceny? Przecież nic nie wnoszą. Ale przypomnijmy sobie teraz wewnętrzne monologi Willarda - czyż nie pasują idealnie? Takich metatekstów mamy w serialu więcej. Twórcy wykazują również niezwykłą dbałość o szczegóły. Ukryty na drugim planie obraz wiszący na ścianie pokoju szpitala psychiatrycznego jest tapetą w sypialni Hart'a. Ludziki - zabawki w pokoju córki detektywa przypominają swoim ustawieniem "wydzieranki" z puszek po piwie Cohle'a. Czyżby twórcy zmuszali widzów do prowadzenia własnego śledztwa?

- Wszyscy chcą zrzucić ciężar, przejść katartyczną terapię, zwłaszcza winni. A wszyscy są winni.

Dobiegający końca pierwszy, ośmioodcinkowy sezon prowokuję do zadania pytania powracającego w ostatnich latach niczym mantra - czy telewizja dogoniła kino? Zakończony niedawno "Breaking Bad" nadał nowy wymiar serialom telewizyjnym, ustawiając poprzeczkę na najwyższym pułapie. Stacja AMC rozpoczyna w tym roku ostatni sezon równie ambitnego "Mad Men'a". Co do wcześniejszych produkcji takich jak "Rodzina Soprano", "The Wire" czy "Twin Peaks" rozpisywać się nie ma sensu - ich wartość i wpływ są nieocenione.  Warto obserwować nie tylko świat kina lecz także telewizji, który od kilku lat jest rywalem dużego ekranu nie tylko pod względem rozrywkowym ale i artystycznym. A czym jest "True Detective"? Kolejną wariacją na temat "Jądra ciemności"? Do końca sezonu pozostały dwa decydujące odcinki. Karty ciągle w grze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz