wtorek, 29 lipca 2014

"Książka oczywiście lepsza", czyli bzdura jakich mało.

Nie znoszę lata. Upały sprawiają, że mój mózg zamienia się w jednokolorową, bezmyślną papkę a humor oscyluje w granicach uśmiechu Latherface'a. W takich dniach moim ulubionym piosenkarzem jest Charles Manson a filmy z gatunku "rape and revenge" wzruszają nie gorzej niż "Titanic". Jedynym dobrym rozwiązaniem było by chwycić Colta Navy (rocznik - oczywiście - 1851) i z pełnym soczystych kul magazynkiem wyjechać na dziki zachód odstrzelić kilku głoszących brednie delikwentów. Niestety póki co postrzelać sobie mogę jedynie w klawiaturę komputera a jedynym wierzchowcem w pokoju jest czarny (jak diabeł) kot. Włączam więc muzykę z "Pewnego razu na dzikim zachodzie" i nie zastanawiając się długo wybieram temat, który zawsze doprowadza mnie do białej gorączki. Co więcej, kiedy zaczynam z kimś o tym rozmawiać i tłumaczyć jak małemu dziecku dlaczego mam rację, zostaję wyśmiany, olany i obdarzony uśmiechem z szuflady "co za nawiedzony facet". Żeby więc nie strzępić więcej języka postaram się napisać pokrótce to, co jest tak oczywiste, a tak ciągle niezrozumiałe. Rozprawię się teraz z wami na poważnie - w internecie! 

"Książka oczywiście lepsza". Zdanie klasyk. Wystarczy przejrzeć najpopularniejsze filmowe fora by pod pierwszą lepszą adaptacją znaleźć taką właśnie opinię. Ale co to w ogóle znaczy "Książka "oczywiście" lepsza"? Dlaczego wartościujemy dwie różne dziedziny sztuki i to w taki bzdurny sposób?  Ile to ja razy rozmawiałem o "Ojcu Chrzestnym". Zawsze gdy trafił mi się ktoś kto powieść Puzo czytał, padało stwierdzenie o wielkości książki i marności filmowej adaptacji. Ale zaraz, ja też czytałem i szczerze mówiąc gdybym miał porównać to czym nas raczy zwykła literatura klasy B (bo tym jest "Ojciec Chrzestny") a film, który wyciąga znacznie więcej z samej historii a jednocześnie w piękny i prosty sposób opowiada czystym językiem audiowizualnym no to wybaczcie - Coppola wygrywa.  Ale co to znaczy że wygrywa? Tak na prawdę kompletnie nic. Narracja literacka to wartość literatury a narracja filmowa (o której już pisałem) to wartość filmu. Porównywanie książki do filmu to jak porównywanie... ptaka do psa?  Kolejnym ciekawym przykładem jest "Lśnienie". Puryści Kinga wieszają psy na filmie Kubricka za inne poprowadzenie historii i inne rozłożenie akcentów. Efekt? Książka Kinga, w mojej opinii, jest przeciętna. Film Kubricka to arcydzieło. King później zrobił swoją, według niego "lepszą" wersję. Obejrzyjcie sobie. Jeśli dacie radę.  A "Psychoza" Hitchcocka? A "Drive" Refna? O czym to świadczy? A no o tym, że wartość ekranizacji nie zależy w niemal żadnym stopniu od wartości literackiego pierwowzoru. Wszystko zależy od reżysera, który swoim talentem może na podstawie marnego tekstu nakręcić arcydzieło, lub przez swoją nieudolność może doszczętnie zniszczyć choćby największe dzieło literatury. Z powodu różnic językowych i narracyjnych nie możliwe jest przeniesienie na ekran całej książki. Wierzcie lub nie, ale taki film nie byłby dobry. Obydwie dziedziny sztuki rządzą się zupełnie innymi prawami. Dlaczego nie mamy wspaniałej adaptacji "Zbrodni i kary"? Dlaczego nie powstało filmowe arcydzieło na podstawie "Mistrza i Małgorzaty"? A co z książkami Manna? Oglądaliście "Czarodziejską górę"? No właśnie, ja też nie. Zdarzają się również wspaniałe ekranizacje genialnych książek, żeby wspomnieć np. "Czas Apokalipsy" na podstawie "Jądra Ciemności". Tutaj geniusz (znowu Coppoli) polega nie tylko na dogłębnym zrozumieniu tekstu i świadomości języka swojego medium, ale również na poprowadzeniu dramaturgii za pomocą całego spektrum narzędzi filmowych w nieco innym kierunku. Tworzy przez to dzieło zupełnie autonomiczne, kontynuujące idee Conrada ale jednocześnie oferujące kolejną sferę do interpretacji. Innym problemem jest podejście w stylu "nie podoba ci się bo nie czytałeś książki". Ale przecież to nie ma nic do rzeczy! Film, który dam radę zrozumieć dopiero po zapoznaniu się z książkowym oryginałem jest filmem złym, dziurawym i niekompletnym. Reżyser zwykle nie podejmuje wszystkich problemów obecnych w książce. Wybiera jeden lub kilka i rozwija je. Jeśli więc robi to w sposób nieudolny i nie podoba mi się to - film jest kiepski. Podczas seansu nie obchodzi mnie książka.

Internet pełen jest memów w stylu "Film nigdy nie wyrazi tego co zawarte jest w książce" lub "Jak można spieprzyć ekranizację skoro cały tekst ma się już gotowy?". To niestety powtarzany w kółko stek bzdur, w który na dodatek wszyscy wierzą. Mam nadzieję, że nieprzekonanym choć trochę dałem do myślenia. I jeszcze raz przypomnę o tej ekranizacji "Lśnienia". Obejrzyjcie sobie wersję Kinga, która dokładnie trzyma się książki. To będzie dobra lekcja. Życzę ochłodzenia!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz